27 grudnia 2011



"Skradziono mi życie. Żyję w mieście, w którym nie chcę żyć. Prowadzę życie, jakiego nie chcę prowadzić. (...) Gdybym miała jasność umysłu, Leonardzie, powiedziałabym ci, że zmagam się sama w głębokich ciemnościach. Tylko ja je znam. Tylko ja mogę zrozumieć swój własny stan"


         —  Virginia Woolf, "Godziny" 


Odnajduję się jakoś w tym nieustannym żartowaniu, rozśmieszaniu przyjaciół mniej lub bardziej bzdurnymi opowieściami i hasełkami. Zagłuszaniu cudzym śmiechem echa ostatnich przedśmiertnych drgawek serca. Mimo wszystko tak jest najłatwiej. Pozwala oderwać się choć chwilowo od wewnętrznych demonów, które kąsają od środka, doprowadzając albo do pełnych histerycznego płaczu agonii, albo do letargicznej abominacji. Mój śmiech to balonik rozpaczy. Nie potrzebuję opowiadania bliskim o swoich problemach, przejawiania jakiegokolwiek ekshibicjonizmu emocjonalnego. Jedyne czego tak naprawdę pragnę, to świętego spokoju z dala od nich z jednoczesną świadomością, że zrobiliby wszystko, aby wyważyć antywłamaniowe drzwi mojego serca; albo zwykłego "Czy wszystko gra?" bez dalszych zbędnych pytań, jakkolwiek bardzo pachnie to hipokryzją.
"Nie zmieniaj się i bądź taka uśmiechnięta, jaka jesteś zawsze", "Jak ty to robisz, że nigdy nie masz żadnych problemów, szczęściaro?", mówią tłumnie, podczas gdy ja mam ochotę wybuchnąć histerycznym śmiechem. Nic o mnie nie wiedzą, myślę. Zewnętrzna sfera jako wentyl bezpieczeństwa przed tworami ja.
Sarah Kane podsumowuje tymczasem w swoim "4:48 Psychosis": "To siebie nigdy nie spotkałam, siebie której twarz wykleja wnętrze mojego umysłu" i te słowa uderzają mnie nagle swoją realnością o 4:18 jak jeszcze żadne inne.
Kiedyś za oknem znajdę morze i statki leniwie sunące po jego niewzburzonej tafli. Kiedyś tamte kilkanaście metrów sześciennych ciszy zapełni się głosem Franka Sinatry i szumem bałtyckich fal. Poezją Tranströmera, książkami Konwickiego. Wolnością. Zapełnię szuflady herbatą, rozpalę w kominku ogień i wypędzę wszystkie demony. 
Będę wolna od siebie samej. Zapomnę jak to jest wyobrażać sobie co noc dziesiątki sposobów na zabicie się i w każdym przyuważonym przedmiocie widywać potencjalne narzędzie - a potem uśmiechać się, że to jak taka zabawa z dzieciństwa, zgadnij co do czego pasuje. Oraz łudzić się, tak strasznie łudzić, że on gdzieś tam istnieje. Że to wszystko było kłamstwem, że może tylko wyjechał i jego pobyt przedłużył się niespodziewanie, i spotkam go niespodziewanie na pokładzie drugiej Terra Novy, aż zamarzniemy w drodze powrotnej do domu jak Robert Scott. Że powinnam cofnąć się w czasie i uratować wszystkich, choćby kosztem samej siebie.
(Nie znasz mnie, przybywam z przyszłości, która nie powinna się zdarzyć. Chciałabym opowiedzieć ci pewną historię, mamo).
Kiedyś zamknę kuchenne szafki, przestanę przejadać czas, aby jedynie czymś go zapełnić. Będę piękna jak Jean Shrimpton albo Sharon Tate, tyle tylko, że z happy endem. Ukończę wszystkie studia, napiszę książkę, a może dwie, zrobię sobie tatuaż, za który nie wyrzucą mnie z pracy i będę potrafiła powiedzieć Francuzom o wiele więcej, niż najpiękniejsze Je suis polonaise. Wykrzyczę całemu światu jak piękna jest Polska. Przecież nawet mogę być mniejszą Małą Apokalipsą.
A potem... 
A potem po prostu odetchnę głęboko, wpatrując się w uśpione morze. I wyruszę w długi rejs. Z Tranströmerem, z Sinatrą, ze sobą. Może z jakimś wyjątkowo brzydkim, starym basetem.  
Będzie dokładnie tak, jak być powinno.




I

Wyraziliśmy zgodę i pokazaliśmy nasze domy.
A przybysz pomyślał: dobrze mieszkacie.
Slumsy we wnętrzu są waszym.

II

Wewnątrz kościoła: sklepienia, kolumny
białe jak gips. Jak gipsowy pancerz
na złamanej ręce wiary.

III

Wewnątrz kościoła jest puszka na kwestę,
co wznosi się sama z posadzki
i chodzi wzdłuż ławek.

IV

A dzwony kościelne muszą zejść pod ziemię.
Wiszą w rurach kloacznych.
Dzwonią pod naszymi krokami.

V

Somnambulik Nikodem w drodze
na Adres. Kto ma Adres?
Nie wiem. Ale to tam idziemy.








 Rozproszona gmina,
Tomas Tranströmer

1 komentarz: